Rzecz w tym, że wydarzenia, o których będzie tu mowa, rozgrywały się w
Arktyce. To ziemie i morza pokryte grubym na wiele metrów lodem, gdzie w dzień i
w nocy trwają wielostopniowe mrozy, szaleją wichry i zamiecie śnieżne, gdzie
gnane wiatrem lody są w stanie zmiażdżyć statek jak łupinę. Śmierć człowieka w
tych warunkach jest czymś normalnym, wpisanym w codzienną rutynę polarnika. Cała
nasza wiedza zebrana przez pokolenia, a za którą przyszło drogo Ludzkości
zapłacić, zmierza do tego, by przeżywalność polarnika była jak najdłuższa w tych
ekstremalnych warunkach. Dziś jest to oczywiste, ale kilkadziesiąt lat temu
liczyły się tylko odkrycia geograficzne i interesy wielkich korporacji, a ludzie
byli spisywani na straty.
Tak też było za czasów kapitana Henry’ego Hudsona (1550-1611), który usiłował
znaleźć tzw. Przejście Północno-Zachodnie, co wymagało opłynięcia kontynentu
północnoamerykańskiego od północy. Upragniony szlak morski do Azji, który byłby
niezależny od podziału świata dokonanego na mocy traktatu w Tordesillas i bulli
papieża Aleksandra VI – na mocy której świat podzielono wzdłuż linea di
mercatione (1493-94) – która przebiegała ok. 2.000 km na zachód od
archipelagu Wysp Zielonego Przylądka - oraz traktatu w Saragossie (1529)
dzielących świat na strefy wpływów Portugalii na wschodzie i Hiszpanii na
zachodzie. Hudson popłynął na ten szlak, ale niewłaściwie dobrał sobie
towarzyszy i w rezultacie buntu załogi swego statku Discovery został wraz z
synem i siedmioma oddanymi mu członkami załogi spuszczony na wodę Zatoki Hudsona
bez środków do przeżycia. Jego ciała ani łodzi nie odnaleziono nigdy. Nikt nie
zna jego dalszych losów. Ponoć jego duch nawiedza statki, które czeka zagłada...
A wszystko to stało się w 1610 a. D. [1 na mapce.]
Dziwne wydarzenie spotkało załogę rosyjskiego statku Swiatoj Pawieł, który
pod dowództwem kapitana Aleksieja Czirikowa znalazł się w pobliżu jakiejś wyspy
o zalesionych stokach tamecznych gór. Licząc na przychylność tubylców, kapitan
wysłał na jej brzeg łódź załadowaną towarami z dziesięcioosobową załogą. Kiedy
po dwóch dobach łódź nie wróciła – wysłano za nią czteroosobowy rekonesans.
Także i ci zwiadowcy nie powrócili i nigdy ich nie znaleziono. Dziś przypuszcza
się, że było to u brzegów wyspy Attu, w archipelagu Aleutów, w roku Pańskim
1740... [2]
W czerwcu 1899 roku, na Biegun wyprawiła się włoska ekspedycja księcia Luigi
Amadeo di Savoia na statku Stella Polare. Biegun miał być zdobyty przez główna
grupę polarników asekurowaną przez dwie grupy wsparcia, z których każda składała
się z 3 osób i 102 psy, które ciągnęły potężnie wyładowane sanie. Bieguna nie
zdobyto, zaś trzyosobowa grupa wsparcia dowodzona przez por. Queriniego nigdy
nie wróciła do bazy, co miało miejsce w czerwcu 1900 roku. [3]
Wyspy widma i...
Arktyka ma swe legendy, a jedną z nich jest opowieść o tajemniczej,
znikającej wyspie zwanej od nazwiska odkrywcy Ziemią Sannikowa. Europejska
geografia zna takie „znikające” czy „wędrujące” wyspy na Atlantyku: Antilia,
Hy-Brysail czy O’Brazil albo Brazile, Wyspa Siedmiu Miast i inne, które naprawdę
istniały tylko w imaginacji średniowiecznych geografów i kosmografów, a które
znikały z map w miarę poznawania Atlantyku, i dzisiaj przypominają je tylko
nazwy konkretnych obiektów geograficznych: Antyle czy Brazylia. Także Ocean
Arktyczny czy jak go nazywają Rosjanie – Północny Ocean Lodowaty – ma swoje
„znikające” czy „wędrujące” wyspy – Ziemia Sannikowa, Ziemia Andriejewa. Dwie z
nich istniały naprawdę i faktycznie składały się z lodu naniesionego prądami
morskimi i spiętrzonego przez sztormy oraz lodu kopalnego – były to Wyspa
Wasilewskaja (znikła w 1912 roku) i Wyspa Siemionowska (znikła w 1936 roku). I
właśnie do Ziemi Sannikowa wyprawił się słynny rosyjski polarnik baron Eduard W.
Toll (1858-1902), który z drugim uczonym i dwoma Nieńcami dotarli do Wyspy
Benetta w 1902 roku. Tam znaleziono ich ostatnie ślady i dziennik, co miało
miejsce w 1909 roku. Czterech mężczyzn rozpłynęło się w białej pustce Arktyki
bez śladu. Jak w Trójkącie Bermudzkim czy na szczytach Czerwonych Wierchów w
Tatrach... [4]
... sterowce nad Arktyką
No i właśnie na poszukiwania legendarnych wysp Arktyki wyprawili się Niemcy i
Rosjanie w 1931 roku sterowcem LZ-127. Była to naprawdę doskonale zorganizowana
wyprawa statkiem powietrznym o długości 237 metrów, szerokości 30 i wysokości 34
metrów. Ogólna pojemność wszystkich balonetów sterowca wynosiła 105.000 m3, zaś
pięć silników o mocy 2.650 KM nadawały masie własnej LZ-127 wynoszącej 62 tony
plus 23 tony payloadu prędkość 128 km/h. Praktyczny zasięg tego statku
powietrznego wynosił 11.250 km. Najpierw pokonano trasę Berlin – Szczecin –
Kołobrzeg – Visby – Helsinki – Leningrad (dzisiaj Sankt Petersburg) - gdzie na
pokład dokooptowano ekipę radzieckich uczonych, którzy potem polecieli dalej do
Wysp Nowosyberyjskich. Chodziło o konkretne rozstrzygnięcie kwestii istnienia
Ziemi Sannikowa i Ziemi Andriejewa, następnie statek powietrzny skierowano na
Tajmyr i z powrotem do Berlina. W ciągu 110 godzin LZ-127 pokonał odległość
13.200 km. Ziemi Sannikowa i Ziemi Andriejewa nie znaleziono. Pozostały one
jedynie na kartach powieści Leonida Płatowa „Archipelag Znikających Wysp” i
„Kraina Siedmiu Traw”... Ta wyprawa, to pełny tryumf ludzkiej nowoczesności
myślenia i techniki! W ciągu czterech i pół dnia z pokładu sterowca zbadano tak
wielką przestrzeń, którą z lodołamaczy badano by co najmniej przez trzy lata! To
chyba po tej wyprawie w polskich szkołach przedwojennych na lekcjach geografii
mówiono taki wierszyk:
Od Bieguna do Bieguna
Pędzi balon Zeppelina
Aż urwała mu się lina
I pękł balon Zeppelina...
Ale jeszcze wcześniej, bo w dniu 15 kwietnia 1928 roku, w Arktykę startuje
wyprawa sterowca Italia, dowodzona przez gen. Umberto Nobilego (1885-1978).
Italia, to również statek powietrzny o kubaturze 19.000 m3, długości 115 m,
szerokości 18,5 m i wysokości 38 m. Trzy silniki o mocy 720 KM nadawały jej
40-tonowej masie prędkość 120 km/h. Statek powietrzny wzleciał w niebo w
Mediolanie, o godzinie 02:00 i skierował się na Triest, gdzie skręcił na północ
kierując się do Oslo, skąd miał polecieć dalej do Vadsø nad fiordem Varanger, a
dalej do King’s Bay, skąd miał się zacząć atak na Biegun. Niestety – na trasie
sterowiec wpadł w silną burzę, która zagnała go nad Węgrami i Słowacją nad
Karpaty, potem Polskę i finalnie wylądował w miejscowości Jezierzyce k./Słupska,
gdzie przez dwa tygodnie dokonywano niezbędnych napraw. Ponoć hangar dla Italii
stał tam jeszcze po II Wojnie Światowej – jak podaje Stefania Sempołowska w
książce „Na ratunek”.
Italia osiągnęła Biegun Północny, ale w drodze powrotnej uległa katastrofie i
być może ten wierszyk szkolny dotyczył wcale nie lotu LZ-127, a właśnie Italii?
Generał Nobile przeżył katastrofę, ale spędził na lodach prawdziwą polarną
Odyseję. Na pomoc z Norwegii wyruszył słynny badacz polarny, pogromca Bieguna
Południowego - Roald Amundsen (1872-1928). Poleciał on potężnym hydroplanem
Latham 20 (według innych źródeł był to Latham 02) z Tromsø do King’s Bay, w
czerwcu 1928 roku. Leciał tam koordynować operację poszukiwawczo-ratowniczą,
która zgromadziła 16 statków, kilkadziesiąt samolotów i 1.500 ludzi różnych
narodowości. By zapanować nad tym żywiołem trzeba było silnej i doświadczonej
ręki i chłodnego, kalkulującego umysłu. Tylko Amundsen mógł podołać temu
zadaniu. I nie dokonał tego, bowiem ostatni raz widziano go z pięcioma
towarzyszami – francuskimi lotnikami – jak odleciał z Tromsø. W godzinę po
starcie Amundsen pytał przez radio o stan lodów na północ od Wyspy
Niedźwiedziej. Potem jakiś statek odebrał bardzo słabe sygnały SOS, ale nie mógł
ustalić, skąd pochodziły. A potem w eterze zapanowała cisza i nikt nigdy więcej
nie zobaczył Amundsena i jego towarzyszy – jak podają to Alina i Czesław
Centkiewiczowie oraz František Běhounek – notabene, jeden z uczestników wyprawy
Nobilego. Rozbitków z Italii uratował w końcu radziecki lodołamacz, weteran
polarnych akcji ratunkowych, s/s Krasin.
Jesienią 1929 roku, w okolicach Wyspy Niedźwiedziej wyłowiono dodatkowy
zbiornik paliwa z napisem Latham 20, zaś nieco później jeden z pływaków
hydroplanu z takimż napisem. Uznano to za dowód, że Amundsen i jego ludzie
zginęli w katastrofie lotniczej pomiędzy Wyspą Niedźwiedzią a Spitzbergenem, ale
czy na pewno?... [5]
Rejs Moskwa – Fairbanks.
Ale to jeszcze nie koniec. Jest tutaj bowiem jeszcze jedno polonicum.
Kompletną zagadką jest los innego bohatera lotniczych akcji ratunkowych na
obszarze Antarktyki – mowa o słynnym radzieckim lotniku polskiego pochodzenia -
Zygmuncie Lewaniewskim (w literaturze podaje się również Lewoniewski lub
Lewóniewski) (1902-1937). Jego wyczyny były słynne w okresie między dwoma
wielkimi wojnami. Jemu też powierzono misję przetarcia szlaku powietrznego
pomiędzy ZSRR i USA. Nie wchodziły w rachubę lekkie, jednomiejscowe, i
jednosilnikowe samoloty, ale potężne czterosilnikowe, komercyjne olbrzymy
ANT-25. Trasa lotu miała wieść z Moskwy via Biegun Północny do Fairbanks na
Alasce – początkowo wzdłuż południka Moskwy - 38oE, a nad Biegunem
należało wejść na południk Fairbanks – 148oW.
I tak w dniu 12 sierpnia 1937 roku, potężny ANT-25 o oznaczeniach SSSR N-209
wyruszył w swój pierwszy i ostatni rejs do Stanów Zjednoczonych. Początkowo
wszystko było OK., samolot leciał na wysokości 6.000 m. Pierwsza radiodepesza
została nadana z pozycji 87o55’N – 58oE i donosiła o niesprzyjającej pogodzie,
która zmusza ich do utrzymania wysokości 6.000 m.
Drugi radiogram donosił o przelocie nad Biegunem o godzinie 13:40 i zawierał
prośbę o podanie prognozy pogody po amerykańskiej stronie Bieguna. Zakończono ją
stwierdzeniem, że wszystko jest w porządku.
Trzeci radiogram był niepokojący, Lewaniewski donosił:
Lecimy na trzech silnikach; duże trudności. Przebijamy się przez gęste
chmury...
Należy nadmienić, że wiał cały czas silny czołowy wiatr, który utrudniał lot
samolotu, a poza tym cały czas było całkowite zachmurzenie. Prawdopodobnie
maszyna zeszła z pułapu 6.500 m, gdzie było słonecznie, na pułap 4.500 m – w
gęste chmury. Zaczęło się oblodzenie samolotu i co za tym idzie – dalsza utrata
wysokości...
W dniu 13 sierpnia, o godzinie 15:58 jedna z jakuckich radiostacji odebrała
rzucone z samolotu pytanie – Czy nas słyszycie?..., a potem nastąpiła cisza w
eterze. SSSR N-209 nie odezwał się już nigdy. Czyż nie przypomina to ostatniego
lotu Amundsena? Czyż nie przypomina to zniknięcia Amelii Earhard i jej samolotu
Lockheed Electra? Czyż nie przypomina to pięciu TBM Grumman-Avanger, które
należały do Flight-19, który zaginął w Trójkącie Bermudów?... Najpierw wszystko
w porządku, potem jakieś niewielkie trudności, a potem tylko błędne ogniki
radiosygnałów i koniec łączności. Na zawsze!...
Rozpoczęła się operacja poszukiwawczo-ratunkowa, w której wzięli udział
najwięksi znawcy i weterani Arktyki. W różnych warunkach pogodowych przeczesano
tereny, wody i lody Arktyki, nad którymi mógł się pojawić samolot Lewaniewskiego
– wszystko na próżno. Nie znaleziono nawet śladu po nim i jego czterech
towarzyszach. Ich los stał się kolejną ponurą tajemnicą Arktyki... [6] Dzisiaj
lecąc nad Biegunem potężnymi Airbusami czy Boeingami z Kopenhagi do Tokio czy
Seulu nie zdajemy sobie sprawy, że lecimy szlakiem naszego wielkiego i już
zapomnianego rodaka...
Zagłada radzieckiego
flagowca.
W rok później, cały świat pasjonował się akcją ratunkową załogantów
radzieckiej stacji naukowej „Siewiernyj Polius”, która z Bieguna Północnego
zdryfowała aż do wschodnich wybrzeży Grenlandii w czasie 274 dni i została
podjęta z kry lodowej przez lodołamacze s/s Tajmyr i s/s Murmań. Dryf skończył
się na pozycji 70o54’N – 19o48’W, na wysokości grenlandzkiego Przylądka
Brewstera. Czterej uczeni: Iwan Papanin, Ernest Krenkiel, Pietier Szyrszow i
Jewgienij Fiedorow doskonale znieśli tą podróż przez Morze Grenlandzkie,
dokonując przy okazji wielu spektakularnych badań, obserwacji i odkryć – m.in.
Basenu Arktycznego i przedzielającego go Grzbietu Nansena.
Niewielu ludzi jednak pamięta, że uratowanie czwórki Papaninowców zostało
okupione krwawo stratą 30 członków załogi radzieckiego sterowca SSSR W-6
Osoawiachim, który w dniu 5 lutego 1938 roku, o godzinie 19:00 wystartował z
bazy w Dołgoprudnym na im ratunek. Ten największy w ZSRR statek powietrzny
mierzył 104,5 m długości, miał 18.500 m3 objętości, co pozwalało mu osiągać
pułap operacyjny 4.500 m z payloadem 8,5 tony. Trzy silniki o mocy 815 KM
rozpędzały sterowiec do prędkości 113 km/h. jego dowódca Nikołaj S. Gudowancew
otrzymał zadanie podjęcia Papaninowców z kry i dostarczenie ich do kraju.
Podyktowane ono było pośpiechem, bowiem kra ta kruszyła się w coraz szybszym
tempie, zaś Tajmyr i Murmań były jeszcze daleko. Zaczął się wyścig ze śmiercią.
W-6 lecial na wysokości 600 m nad ziemią, i to stało się przyczyną katastrofy,
bowiem na jego trasie stanęła Niebło-gora – wzniesienie o wysokości 622 m n.p.m.
I tak, jak na Titanicu w pamiętną noc 14/15 kwietnia 1912 roku, tak na W-6 górę
tą dostrzeżono o ułamek sekundy za późno. Próba manewru antykolizyjnego nie
powiodła się, i W-6 wyrżnął swą masą w stok Niebło-gory. Buchnął płomień i pożar
strawił statek powietrzny z 30 załogantami. Było to w dniu 6 lutego 1938 roku,
około godziny 20:00, w odległości około 170 km na południe od Murmańska...
[7]
Śledztwo wykazało, że winnymi byli autorzy mapy z 1904 roku, na której nie
uwidoczniono Niebło-gory. Takim był wniosek komisji dochodzeniowej. Winni
znaleźli się w kazamatach Łubianki pod „czułą opieką” funkcjonariuszy NKWD.
Wyroki wykonano...
Ale - ale... - jest pewien drobny szczegół, który mąci ten klarowny z pozoru
obraz. Otóż – jak podaje Walerij Usolcew z Chabarowska autor artykułu w
„Kalejdoskopie NLO” z dnia 3 listopada 2003 roku, o katastrofie Osoawiachimu -
kolejarze z pobliskiego miasta Kandałaksza oświetlili szczyt góry reflektorami,
by sterowiec się na nią nie nadział. Załoga sterowca widziała te światła, a mimo
to nie wykonała manewru przeciwkolizyjnego – dlaczego? Co zawiodło – ludzie czy
sprzęt? Myślę, że pozostanie to kolejną ponurą tajemnicą Arktyki...
O tych wydarzeniach opowiadali nam nasi dziadkowie, którzy byli ich
świadkami, tak jak my jesteśmy świadkami wypraw statków Apollo, lotów do ISS
Alfa czy misji sond Mars Express i Stardust... Kiedyś to, co pasjonuje nas, dla
naszych wnuków też będzie już tylko historią...
Na Arktycznym Teatrze Działań Wojennych
i...
II Wojna Światowa, to szczególnie ponury okres w historii Arktyki. Hitlerowcy
usiłując przerwać dostawy konwojowe z Ameryki i Kanady do Związku Radzieckiego
usiłują za wszelką cenę przerwać szlaki komunikacyjne północnego Atlantyku i
Oceanu Lodowatego. W latach 1939-44 wrze Bitwa o Atlantyk, której apogeum
przypada na rok 1943. Tzw. „wilcze stada” U-bootów dziesiątkują konwoje, topiąc
wszystko, co tylko porusza się na powierzchni wody. Ale Alianci szybko przejmują
inicjatywę – nowe rodzaje broni i środków detekcji ZOP – sonary aktywne, pasywne
i radar pozwalają na wykrywanie, zaś bomby i granaty głębinowe nowej generacji
pozwalają na skuteczne topienie niemieckich piratów, zanim jeszcze dopadali
swych ofiar.
Hitlerowcy zorientowali się, że znajomość arktycznej „kuźni pogody” daje
możliwość na trafne przepowiadanie pogody na Europejskim Teatrze Działań
Wojennych, a przecież powodzenie operacji wojennych w dużej mierze zależy
właśnie od kaprysów pani Aury, co dokładnie wyszło np. w czasie Bitwy o Ardeny
(Bitwa o Wyłom) na przełomie lat 1944/45. Dlatego właśnie jednym z celów
OPERATION WUNDERLAND było opanowanie szpicbergeńskich i innych arktycznych
stacji meteorologicznych. Ale i nie tylko, bowiem w grę wchodziło sparaliżowanie
radzieckiej żeglugi Wielką Północną Drogą Morską (Przejściem Północno-Wschodnim)
i otwarcie możliwości uderzenia na ZSRR od północy – innymi słowy mówiąc –
otwarcie Frontu Północnego i wzięcie Moskwy w dwa ognie – od zachodu i z
północy, a zarazem odcięcie jej od syberyjskiego zaplecza i portów. To jest już
moja hipoteza, ale innego wytłumaczenia dla tej operacji po prostu nie ma...
Jeszcze innym celem mogło być – i na pewno było – zbudowanie potężnej i tajnej
zarazem bazy morskiej na Ziemi Peary’ego (Grenlandia Północna) [8] na brzegach
płoni North-East Clear Water – jednego z nielicznych akwenów arktycznych cały
rok wolnego od lodów. Być może do tej właśnie bazy wywieziono z płonącego
Berlina samego Führera III Rzeszy Adolfa Hitlera. Nieprawdopodobne? No nie
bardzo – zwłok Hitlera nie znaleziono do dnia dzisiejszego, a na tej sprawie
połamały sobie zęby amerykańska CIA, radzieckie KGB, izraelski MOSSAD czy biuro
Simona Wiesenthala... Pisałem już o tym wraz z dr Milošem Jesenským w książce
„WUNDERLAND: Pozaziemskie technologie Trzeciej Rzeszy”, w której dochodzimy do
wniosku, że trop ten jest nader „ciepły”... Podobną hipotezę stawia w swej
powieści hipotetyczno-sensacyjnej pt. „Tajemniczy okręt podwodny” wspomniany już
tutaj Leonid Płatow.
... Hitler w Arktyce?
A dlaczego nie? Pierwszą wskazówką jest wypowiedź Grossadmirala Karla Dönitza
dla jednej z gazet niemieckich, który sugeruje istnienie potężnej bazy morskiej,
w której Hitler mógłby się ukryć w razie czego. A drugą poszlaką jest
wydarzenie, które opisują Alina i Czesław Centkiewiczowie w książce „Na podbój
Arktyki”. Jest ono znane pod nazwą „Sprawa Kurs North” i przebiegło następująco
– jesienią 1943 roku, w czasie największego nasilenia walk Bitwy o Atlantyk, z
bazy USAF w Godthåb (Nuuk) startują trzy bombowce i dwa samoloty dalekiego
zwiadu. W pewnym momencie samoloty gubią drogę i ich załogi proszą o podanie
kursu. Ziemia odpowiada – Utrzymać kurs North! I tak przez cały czas samoloty
leciały na północ, aż wreszcie spadły z braku paliwa. Amerykanom udało się je
znaleźć i przeprowadzili śledztwo, w wyniku którego wyszła na jaw zdumiewająca
rzecz – a mianowicie: ż a d n a amerykańska czy aliancka
radiostacja n i e utrzymywała łączności z tymi
samolotami! A zatem mogli to zrobić tylko Niemcy. Przyjęto, że była to robota
załogi jakiegoś U-boota, który zmylił załogi samolotów i wyprawił je do białego
piekła... [9] A może to nie U-boot, a tajna baza III Rzeszy na Grenlandii? Baza,
do której miał się ewakuować sam Führer III Rzeszy?
Wbrew temu, co się pisze, wystarczyło, żeby Hitler wyrwała się z berlińskiego
kotła i przedostał do Hamburga, a stamtąd do Norwegii samolotem, gdzie przesiadł
się na U-boota, który zawiózłby go na Ziemię Peary’ego. I chyba tak rzeczywiście
było, tylko że nikt nie chce – ze zrozumiałych względów – tego przyznać...
Kryptonimy „Muskox”, „Iceberg”, „High
Jump”...
Jest jeszcze i trzecia poszlaka, o której piszą Centkiewiczowie, a mianowicie
– już po wojnie, Amerykanie, Brytyjczycy i Kanadyjczycy ruszają w Arktykę. W
1945 roku, Anglicy zorganizowali wyprawę na Biegun Północny i już 15 maja tegoż
roku ich samolot przeleciał na trasie Reykjavik – Biegun Północny – Reykjavik.
Celem wyprawy były pomiary pola magnetycznego, promieniowania słonecznego i
stanu pogody, zaś naprawdę jest to wojskowy rekonesans przed mającymi tam
nastąpić operacjami militarnymi.
Od roku 1946 wyprawy arktyczne mają charakter mniej lub bardziej wojskowy –
piszą Centkiewiczowie. Powstają amerykańskie bazy militarne na wybrzeżach
Grenlandii. I co najciekawsze – W ciągu dwóch powojennych lat USA skierowały na
obszary arktyczne przeszło 20 wypraw, w których udział wzięło kilkadziesiąt
tysięcy ludzi. Większość z tych wypraw miało czysto wojskowy charakter. W lutym
1946 roku przeprowadzono wielką operację wojskową pod nazwą MUSKOX mającą na
celu zbadanie możliwości użycia baz północnej Kanady, jako wyrzutni pocisków
rakietowych. [...]
Inne wyprawy miały za zadanie wypróbowanie różnych rodzajów broni w
warunkach arktycznych oraz przeprowadzanie manewrów lądowych, morskich i
powietrznych.[...]
W manewrach, które w 1946 roku odbyły się na Alasce, wzięły udział specjalne
oddziały w sile 4.500 ludzi. M.in. dokonywano prób różnych rodzajów broni i
ekwipunku oraz wysadzania desantów.
Wiosna tegoż roku jednostki morskie z udziałem lotniskowca przeprowadzały
manewry na morzu wzdłuż wybrzeży Labradoru oraz w Cieśninie Dawisa. Jednocześnie
inne oddziały amerykańskiej floty wojennej odbywały ćwiczenia na Morzu
Grenlandzkim. Latem 1946 roku na morzach Beringa i Czukockim przeprowadzono
ćwiczenia okrętów podwodnych pod kryptonimem ICEBERG.
Amerykańskie statki żeglugi przybrzeżnej eskortowane przez lotniskowiec
przepłynęły wodami Cieśniny Baffina do miejscowości Thule/Qaanaag w
północno-zachodniej Grenlandii. Tam założono wielką bazę, z której samoloty
dokonywały lotów do Bieguna, a okręty podwodne usiłowały pod lodem dopłynąć do
północnej Grenlandii. Napotkawszy jednak na ciężkie lody zmuszone były cofnąć
się do bazy.
Zwróć uwagę Czytelniku na daty – to wszystko dzieje się w latach 1945-46 –
jeszcze przedtem, zanim po 5 marca 1946 roku, mówiąc słowami sir Winstona
Churchilla – W Europie, od Szczecina po Triest, zapadła żelazna kurtyna.
Czym jednak były te manewry? Otóż były niczym innym, jak „wykurzaniem”
niedobitków hitlerowców z bazy Kriegsmarine na Ziemi Peary’ego i w ogóle z
Arktyki! W roku 1947 Amerykanie podejmują operację o kryptonimie HIGH JUMP na
Antarktydzie, którą dowodzi adm. Richard Byrd. Celem HIGH JUMP jest przejęcie
kontroli nad Nową Szwabią (Neuschwabenland) i Ziemią Królowej Maud, którą
hitlerowskie Niemcy zagarnęły w kwietniu 1940 roku po ataku na Danię i Norwegię.
I tak naprawdę, to wygląda na to, że wtedy właśnie n a p r a w d ę skończyła się
Druga Wojna Światowa... Przyznaję, że kiedy czytałem te materiały, to czułem się
jak kot, który złapał wyjątkowo tłustą mysz, albo jak detektyw kanapowy, któremu
udało się znaleźć kolejny fragment układanki...
Wiem, że wszystko to brzmi sensacyjnie, ale teraz doszły dodatkowe elementy
łamigłówki, którą stanowiły amerykańskie działania w Arktyce w latach 1945-46.
Do tego także wpisuje się to, co w lecie 1946 roku działo się na szwedzkim
niebie – co atoli jest już osobną historią, którą opisałem w książce „WUNDERLAND
2 – Hitlerowskie rakiety Stalina”.
Kończąc pragnę jeszcze dodać, że wiele relacji wskazuje na to, iż poza siłami
militarnymi dwóch Supermocarstw na Arktycznym Teatrze Działań Wojennych od czasu
do czasu daje o sobie znać jakaś t r z e c i a
siła, o której wspominają amerykańscy, rosyjscy i kanadyjscy weterani
arktycznych patroli tej miary, co np. gen. Walentin Akkuratow i jego koledzy
lotnicy, amerykańscy i rosyjscy podwodniacy, którzy spotykali się z
niewyjaśnionymi zjawiskami w otchłaniach Północnego Oceanu Lodowatego. Tego
dowodzą również wypadki, jakim ulegały radzieckie i rosyjskie okręty podwodne w
wodach mórz Barentsa, Karskiego i Norweskiego. W moim referacie na IX
Międzynarodowy Kongres Ufologiczny w Koszycach wymieniam niemal 30 jednostek,
które tam uległy awariom lub po prostu znikły! Nie zatopiono je, nie uległy
minom, ale znikły, jakby się rozpuściły w wodach arktycznych oceanów.
Jeżeli nic się nie zmieni w światowej polityce, to niejeden raz jeszcze
usłyszymy o podobnych wydarzeniach i usłyszymy niejedną hipotezę, na temat tego,
co dzieje się w wodach i przestrzeniach powietrznych Arktyki. I jeszcze niejedno
ludzkie życie skończy się w niewyjaśnionych okolicznościach... |